Beatlesowska „Sgt. Pepper’s Lonely Hearts Club Band” od lat zbiera (np. od „Rolling Stone’a”) tytuły płyty wszech czasów. Nie potrzebuje przeróbek ani wydobywania jej z zapomnienia, w którym nie jest. Takie drobnostki nigdy nie przeszkadzały Wayne’owi Coyne’owi, liderowi The Flaming Lips, w tzw. mierzeniu się z legendą.
Parę lat temu Coyne z zespołem i gromadą gości (jak Peaches i Henry Rollins) nagrał punkową wersję „The Dark Side Of The Moon” Pink Floyd. Teraz swoją psychodeliczno-cyrkową armatę wycelował w dzieło jeszcze istotniejsze dla popkultury. Do armaty wsiedli m.in. Miley Cyrus, Joanna Barwick, J Mascis z Dinosaur Jr., James Maynard Keenan z Tool.
Naturalnie, z Beatlesów została krwawa, elektroniczno-gitarowa miazga. Coyne wyniósł perfekcyjne, spomniczałe piosenki w rejony noise’u, jazgotu gitarowego i komputerowego. Już pierwszy – u Fab Four tytułowy – utwór kończy się potworną, trzy razy głośniejszą od całej reszty solówką na gitarze. Zanim zacznie się pełna opętańczych wrzasków wersja „A Little Help From My Friends”, trzeba wysłuchać kanonady syntetycznych bębnów. Zespół straszy nagromadzeniem przesterów, pogłosów i szumów, ale później bywa nawet schludnie, jak w „She’s Leaving Home” (z Phanrogramem, Barwick i Spaceface’em) czy „Lovely Rita” (z Tegan and Sara i Stardeath and White Dwarfs).
Fani starych, melodyjnych The Flaming Lips nie są zachwyceni, ale ten ostry album jest po prostu bardzo dobry. Rolą artysty nie jest czczenie pomników ani udawanie, że ich nie ma, lecz ich obalanie lub choćby zmienianie perspektywy odbiorców. Flaming Lips to umieją.
Tekst ukazał się 31/10/14 w „Gazecie Wyborczej” – w portalu więcej recenzji