Kiedy trzy lata temu Shabazz Palaces debiutował płytą „Black Up”, został przyjęty jako awangardowy i odkrywczy. To był hip-hop XXI wieku, luzacki, ale mroczny, czerpiący z najnowszych badań elektronicznych poszukiwaczy. Dziś coraz lepiej słucha się duetu z Seattle.
Nowy album składa się z 18 utworów podzielonych na coś w rodzaju siedmiu tematów. Brzmi jak wielki koncept, ale to płyta szkicowa i eksperymentalna w najlepszym i najprostszym tego słowa znaczeniu. Mimo mocno basowej muzyki brzmi jaśniej niż debiut, podkłady momentami wydają się improwizowane. Odpowiedzialny za muzykę Tendai Maraire rzuca czar na słuchacza niczym bajkowy szczurołap z Hameln, jakby wykorzystywał dźwiękowe odpady, śmieci. Najlepsze utwory trwają od jednej do dwóch minut, przechodzą płynnie z jednego w drugi – i przyjemnie jest zastanawiać się, z czym Shabazz wyskoczą za moment. No, może tak do trzech czwartych płyty, bo jest ona trochę za długa.
Do tego dochodzi rap, leniwy, ale precyzyjny. Ishmael Butler jest bardzo muzykalny, więc ważne w jego słowach są tyleż treści, co brzmienie samych słów. Można by go w tym porównać do Masłowskiej, ale uważam – przy wszystkich zachwytach zachodnich recenzentów – że Shabazz Palaces idą szlakiem przetartym już przez... polskich wykonawców. Narzuca się porównanie ze świetnym Napszykłat, a także z bardziej surową Niweą. „Lese Majesty” ma tę zaletę, że jest od polskich awangardowców bardziej popowa. Choć rysowana równie grubą kreską, to różnymi kolorami. Daje dużą satysfakcję słuchaczowi, działa na wyobraźnię – i każe uważnie szukać równie ciekawej i ambitnej muzyki.
Tekst ukazał się 5/9/14 w „Gazecie Wyborczej” – w portalu więcej recenzji