Poprzednia płyta była cała po polsku, ta – piąta w dorobku The Poise Rite – jest cała po angielsku. Zespół zasłynął tym, że dekadę temu przeniósł się z Polski do Anglii i odniósł tam godne szacunku sukcesy, jak występ na festiwalu Glastonbury. Dziś skład jest rozrzucony między Rzeszów a Zjednoczone Królestwo.
Bardzo lubię wykonawców, którzy szanują czas słuchacza i wydają płyty trwające po pół godziny. Kiedyś tak robiła Partia, później Kristen, ostatnio UL/KR. Tak samo The Poise Rite – 31 minut, 8 numerów. I coraz lepiej tę oszczędność rozumiem. Albo oni, albo ja wychowałem się na muzyce początku lat 90. W tej gitarowej układance słyszę pierwsza płytę Radiohead („Breathe and Ride”), amerykańskie Zachodnie Wybrzeże (coś między sfolkowanym Alice In Chains a Blind Melon w „A Soul To Drink”), wycieczki bluesowe. Przystępne, grane rockowym składem piosenki, których siła polega na śpiewnych refrenach. Dobrze tu robią harmonie wokalne, do dziewczyn trzeba śpiewać, wiadomo.
Co jeszcze? Rzeczywiście Miłosz (w języku obcym), raz jeden złe połączenie mocnego riffu i rzewnego zawodzenia, oraz świetny akordeon w dwóch numerach (w tym w miażdżącym – nie przesterami – „The City Smiles”). W sumie żwawo i raczej pogodnie. Zwłaszcza biorąc pod uwagę wcześniejszą pasję zespołu do mocnych brzmień, tę trudną transformację należy uznać za udaną.
Tekst ukazał się 31/5/12 w „Dużym Formacie” – w portalu więcej recenzji