Z undergroundu prosto do gitarowego panteonu. Kwintet z New Jersey ma niezależny etos, kocha DIY (zrób to sam), a z okazji premiery „The Most Lamentable Tragedy” zagrał pięć koncertów w Shea Stadium.
Nie chodzi o stadion, gdzie pierwszy w historii rocka stadionowy koncert dali w 1965 r. The Beatles, ale o klub w Nowym Jorku. Czwarta płyta Titus Andronicus trwa ponad półtorej godziny – to „rock opera w pięciu aktach”. Z lekkością motyla muzycy przelatują od stylu wczesnego Bowiego, przez Stonesów, nowojorski punk i hardcore, Springsteena, The Pogues, aż po Arcade Fire – wszystko melodyjne, zadziorne i lekko chaotyczne.
Tak zapierającą dech w piersiach energię mieli The Libertines, ale oni nie śpiewali „Auld Lang Syne”. Mocne są może pierwsze miłosne piosenki zespołu: „Come On, Siobhán” i „A Pair Of Brown Eyes”, a przebojowe „I Lost My Mind” ma drugie dno. Wokalista Patrick Stickles cierpi na chorobę afektywną dwubiegunową: stąd bezimienny Bohater „opery” musi zmierzyć się z sobowtórem, którego działań nie rozumie, szuka ratunku w narkotykach i seksie.
Zabić się można zawsze, więc dlaczego jeszcze nie pożyć? – pyta na koniec płyty. Słuchacz nowe życie może zacząć od kwadransa z wideoklipem „The Magic Morning”. Powinno podziałać. Titus Andronicus stworzył kapitalny, przygodowy album.
Tekst ukazał się 7/8/15 w „Gazecie Wyborczej” – w portalu więcej recenzji