Świetliki bez Świetlickiego – to jak The Clash bez Strummera. Dla zapaleńców. Są dwa wątki – retro, czyli zanim Poeta przemontował Trupę w zespół o profilu muzycznym, oraz współczesny, czyli stare numery w nowych wersjach, często z nowymi tekstami. Ogółem – płytowy debiut zespołu czterdziestolatków.
Może też jedyna ich płyta, co sugeruje objętość: 73 minuty. Rzucili na stół wszystko? We wskrzeszonym składzie – Dyduch, Piotrowicz, Radziszewski – wokalistą jest ten ostatni. Teksty zdradzają coś na kształt wpływu Jarka Janiszewskiego z Bielizny. Taka mała życiówka: „czasem przychodził pod jej dom/ niby to w kwestii awarii”, a za chwilę odjazd: „kiedy językiem sprawdzał prąd/ stawał się niewidzialny”.
W muzyce słychać to, co do perfekcji doprowadzili pod szyldem Świetlików: z jednej strony nerwowy, szarpany puls, z drugiej melodyjny uścisk basu Dyducha i gitary Radziszewskiego. Nowofalowe patenty znane ze Świetlików („Różyczka”) bardziej wprost odnoszą się do takich bohaterów gniewnych lat członków Trupy Wertera Utrata jak The Cure czy Joy Division.
Ciekawa to archeologia, ale bez charyzmatycznego wokalisty (np. Świetlickiego) te 24 piosenki zlewają się w „fajny klimat”. Tylko. Minus za olanie książeczki.
Tekst ukazał się 5/1/12 w „Dużym Formacie” – w portalu więcej recenzji