Ale tłumaczysz rzeczy na polski. Jeśli chodzi o piosenki, to problemem nie jest pisanie, tylko sposób myślenia?
Tłumaczenie jest doskonałym ćwiczeniem dla mózgu. Pisząc muzykę, wykorzystuje się zupełnie inne jego obszary. A mózg trzeba ćwiczyć. W przekładzie najtrudniejsze jest to, że nie można nic zrobić jeden do jednego. Kalka oznacza porażkę. Trzeba równolegle myśleć w dwóch językach, używając różnych specyficznych struktur, które w nich występują. Apogeum to tłumaczenie symultaniczne, takie lingwistyczne rozdwojenie jaźni.
Tym też się zajmujesz?
Absolutnie nie. Ale kiedyś robiłam tłumaczenia ustne na kursach mistrzowskich – tłumaczyłam i miałam kurs za darmo. To wymaga ogromnej uwagi, żeby na żywo tłumaczyć z angielskiego na polski tak, żeby to brzmiało po polsku. I odwrotnie. Na przykład prof. Olga Szwajgier (tłumaczyłam jej warsztaty na angielski) w pewnym momencie mówi: „A teraz wam powiem krótki wierszyk...”. To jest największy strach tłumacza. Na szczęście wierszyk był rzeczywiście krótki i nie miał rymów, ale tamto przerażenie pamiętam do dzisiaj. Takie zapadanie się w sobie (śmiech) – no dobra, już po mnie.
Czy masz jakieś nowe plany muzyczne?
Zaczęliśmy z Danielem produkcję drugiej płyty, która leżakowała przez ponad rok. Rzecz jasna po samym nagraniu chcieliśmy wydać ją jak najszybciej, a wyszło jak zwykle. Dużo pracy i wielka radość, bo wszystko nadal nam się podoba i jesteśmy jednomyślni co do każdej zmiany i każdego efektu. Chcemy też stworzyć alternatywny skład zespołu, rozszerzony o gitarę, bas i żywą perkusję, który będzie działać pod nazwą Polpo Deluxe. Ale nie zrezygnujemy z występowania jako duet.
Oprócz tego pracuję nad solowym projektem. Plan jest taki, żeby skończyć piosenki i znaleźć kilku efebów, każdemu dać syntezator, lakier do włosów i tusz do rzęs (śmiech).
Będą mieli nuty?
Po co tyle wymagać. Kiedy zaczęłam się zajmować muzyką inną niż klasyczna, to było dla mnie niesamowite, że istnieją świetni muzycy, którzy bez problemu mogą się obyć bez nut. Albo sobie nagrają, albo zapamiętają, albo zapiszą strukturę sobie tylko znanym, pokrętnym językiem i to im wystarcza.
Jak uczyłam aktorów śpiewać w „Opisie Obyczajów III”, tylko jedna osoba potrafiła czytać nuty, a inni zapisywali sobie nad tekstem robaczki powykręcane w różne strony, zależnie od długości i wysokości dźwięków. Najlepsze jest to, że tysiące lat temu istniała bardzo podobna notacja. Muzykolodzy do tej pory głowią się nad tym, jak ją odczytać. Te dżdżownice. A aktorzy doskonale sobie radzili.
Co to będzie za muzyka, ta nowa rzecz?
Dużo instrumentów klawiszowych i głos. Cierpię na flaubertowski lęk przed stylem. Mam taką ulubioną scenę w Kabarecie Starszych Panów. W gazecie znajdują ogłoszenie „Austro-Daimler. Tanio, bo na chodzie” i kłócą się o to, który z nich ma iść obejrzeć samochód. Przybora mówi do Wasowskiego, żeby Wasowski poszedł, a Wasowski na to: „No jak to, ja nie mogę, przecież wiesz, że muszę siedzieć i szukać nowych środków wyrazu”. No właśnie.
Szkoda, że nie wiąże mnie żaden deadline, bo jak mam nóż na gardle, przychodzą mi do głowy najlepsze pomysły. Strach i amok zdecydowanie mi służą.
Z Danielem jest zupełnie inaczej, wszystko dzieje się samo, improwizujemy sobie, nie wiadomo kiedy robi się z tego piosenka (ten błąd statystyczny...), potem kładę się na podłodze z notesem i piszę tekst w dziesięć minut. Niczego nie muszę przygotowywać w domu. Jeżeli tekst i muzyka powstają równolegle, żadnego nie trzeba dostosowywać do drugiego. Struktury rytmiczne słów i struktury melodyczne powstają jednocześnie. Kiedy pracuję sama, na ogół równolegle piszę melodie basu i głosu, środek harmonii zostawiam na koniec. Zresztą bas i najwyższy głos jako punkt wyjścia to bardzo barokowe myślenie.
Pingback:25 lat FA-artu | Towarzystwo Literackie im. Teodora Parnickiego
Pingback:Polpo Motel [2008] – Koncert w Trójce [Bootleg] | Dziękuję moim MC